David, Szamańska Tantra w Indiach 2025

W świętej krainie Indii, gdzie tygrysy przemierzają ziemię z cichą dzikością, gdzie orły rysują odważne ślady na niebie, a delfiny wznoszą się w radosnych łukach z głębin—gdzie pokorni pochylają głowy w modlitwie, składając dziękczynne ofiary ziemi, niebu, słońcu, tym pierwotnym siłom przemiany—wyruszyłem w podróż, jakiej dotąd nie znałem.

Tam, wśród nauczycieli i poszukiwaczy, stanąłem na rozdrożu własnego istnienia. Moje przekonania, moje wzorce jako mężczyzny, jako ojca, zostały obnażone, pozbawione iluzji. Zobaczyłem z bolesną jasnością, jak echa mojej przeszłości, niezaleczone rany moich przodków, płyną przeze mnie do moich dzieci, kształtując ich świat, zanim zdążą go nawet nazwać. I wtedy zrozumiałem — nie mogę już dłużej odwracać wzroku. Nie mogę dłużej żyć połowicznie. Zmierzenie się z tym nie było wyborem, lecz wezwaniem.

Więc zajrzałem w głąb siebie, głębiej niż kiedykolwiek wcześniej, do rozległych jaskiń mojej duszy. I w tym zanurzeniu odnalazłem coś jaśniejącego: piękno, połączenie, serce przepełnione wdzięcznością. Ale spotkałem też swój wstyd — ciężar lat, w których unikałem odpowiedzialności, w których nie miałem odwagi spojrzeć w oczy prawdzie miłości i partnerstwa. Zobaczyłem miejsca, w których nie spotykałem moich ukochanych z pełną szczerością, gdzie grałem rolę, gdzie pozwalałem lękowi kierować moimi krokami.

I wtedy odciąłem to, co już mi nie służyło. Zrzuciłem fałszywe warstwy — ego, które kurczowo trzymało się swojej własnej słuszności, historie, którymi obudowałem się jak pancerzem, przekonania odziedziczone, ale nigdy naprawdę moje, przejęte jedynie po to, by być akceptowanym, by czuć się kochanym. W ich miejsce odkryłem coś pradawnego i prawdziwego — swój własny rytm, swoją równowagę, swój niezachwiany rdzeń.

Pod blaskiem świętego ognia, w rytmie pulsującym radością hinduskiej ceremonii zaręczyn, tańczyliśmy do żywiołowych melodii Bollywoodu. Otrzymaliśmy błogosławieństwa, modlitwy utkane z języka ducha, a w tej ziemi tak głęboko nasyconej pierwotną siłą, coś we mnie pękło i otworzyło się.

Prawda wstała we mnie jak pierwsze światło świtu — czysta, nieprzefiltrowana, niepodważalna. Spotkałem moje dzieci w pełni sobą, nie wersją złagodzoną przez pozory, lecz w surowej, potężnej, bezgranicznej miłości mężczyzny, który w końcu stanął w swojej pełni. Czysty kanał dla ducha.

A potem nadeszło najgłębsze rozliczenie. Z samej głębi duszy wypowiedziałem przeprosiny — nie tylko za siebie, ale za ciężar historii, który płynie w mojej krwi. Za niesprawiedliwości, za rany pozostawione w śladach moich przodków. Spojrzałem w oczy tym, którzy cierpieli, i z nagim sercem poprosiłem o przebaczenie. I w tej świętej wymianie spotkała mnie łaska. Otrzymałem ją. I w końcu, po tylu latach, podarowałem ją także sobie.