Justyna, warsztat tantryczno-szamański „Ziarno Ziemi”

Wszystko o mnie zostało opowiedziane nowym językiem. Nie będę się nim posługiwała, bo nie w tym rzecz, ale wydarzyło się coś kapitalnego: każdy kawałek mnie nabrał nowego znaczenia. W nieobecnym od lat i zmartwiałym od niegdysiejszej przemocy ciele pojawiła się masa nowej energii. Odrosły mi ręce, nogi, brzuch, plecy, szyja. Wszystko moje, czujące, własne. Spodobałam się sobie okropnie. I urosło mi w środku wewnętrzne lusterko. Widzę od kilku tygodni inaczej, patrzę z innego punktu. Patrzę całą sobą.

 

No i, moi drodzy, niespodzianka. Wszystko się zmieniło. Czyli trochę, ale najważniejszego. I schodzi lawiną.

A było to tak.
Jakieś dwa miesiące temu zadzwoniła do mnie przyjaciółka. Porozmawiałyśmy sobie. Przez godzinkę.

Dla człowieka, który zna mnie od 23 lat, brzmiałam w najwyższym stopniu niepokojąco. Jakbym mówiła z grobu, albo coś równie ożywionego.

Przyjaciółka po godzinie otrzepała się z lekkiego przerażenia moim stanem ogólnym dobrym i szerokim spektrum nieszczęść, jakie wyliczałam swobodnie i ze swadą osoby od lat siedzącej na wieczku puszki Pandory, kuzynki po mieczu.

Otrzymałam następnie polecenie służbowe w formie przyjacielskiego zaproszenia. Zaproszenie dotyczyło wyjazdu na wiosenne warsztaty dla takich jak ja. Natychmiast. Żeby coś zmienić i otrząsnąć się trochę.

Ale ja niejednemu psychoterapeucie z kozetki spadłam. I nie raz odszczeknęłam w nienagannej psychoterapeutycznej polszczyźnie. I oszukałam każdego, na koniec dając zakaz fotografowania i pole minowe. Ofukałam więc przyjaciółkę wstępnie, bo takie jak ja nie bywają na warsztatach, podczas których ryzykowałyby wymianę oprogramowania emocjonalnego. Takie jak ja, ogromnie lubią swoje oprogramowanie i widzą w nim nieprzebrane bogactwo dla archeologii własnej. Biskupin dzieciństwa na przykład. Nie oddam. Lubię sobie stanąć we własnym muzeum histerii naturalnej i popatrzeć na siebie w formalinie. Ala ma kota, a Tola ma tablet. Przecież nie porzuca się siebie w nieszczęściu, nawet jeśli stare. To palto Doroty, więc palto Doroty ludzkie noś.

Przyjaciółka była jednak nieugięta, a ja w końcu dałam się przekonać wizją pierwszego od lat samotnego tygodnia. Wakacje od wszystkiego. Oczywiście, jak zawsze, bałam się, że nastąpi totalna katastrofa, a świat zadławi się okruszkiem bezglutenowego chleba już godzinę po moim wyjeździe. Skądinąd, ciekawe, dlaczego matki tak mają. Ale mniejsza o to.

Pojechałam zatem na wakacje od ról i stanowisk. Jadłam Polskę, jadąc na polsko-czeską granicę, a mój jaskółczy niepokój siadał na wiosenną zieleń i ryzyko niejasnej zmiany, wiozłam go jak samą siebie, nieodłączną kulkę sierści w brzuchu. Ciała nie wzięłam, bo z zasady nie noszę.

Po wejściu na warsztaty przywitałam się i bez ostrzeżenia rozwinęłam się wewnętrznie, a przecież nie chciałam. W wyniku rozwoju wyjmowałam skrzydła, spadochron, płatki maku. Wszystko pogniecione i niebieskie.

W środku mnie było mnie ogromnie dużo. Kiedy wypadałam z siebie, czułam, że jestem hiszpańską spódnicą, wiruję, zamiatam skrzydłami powietrze. Nie wiem dokładnie, ile to we mnie zmieniło. Wiem jedno: odzyskałam punkt oparcia i ciało.

Bawiłam się jak dziecko. Tańczyłam i stałam do utraty tchu. Nie obserwowałam i nie rozumiałam. Wróciło mi czucie w skórze, w oczach, w języku. Zbierany latami słownik zetlał i opadł.

Ludzie, ja byłam. Byłam.
Bez planu. Bez terminu. Bez dedykacji. Bez wyroku.
Człowiek przed właściwościami.
Odwinięto mnie.
Wstecz.

Nic nie pochodziło z mojej szkoły reżyserowania wydarzeń.
Nic.

Wszystko o mnie zostało opowiedziane nowym językiem. Nie będę się nim posługiwała, bo nie w tym rzecz, ale wydarzyło się coś kapitalnego: każdy kawałek mnie nabrał nowego znaczenia. W nieobecnym od lat i zmartwiałym od niegdysiejszej przemocy ciele pojawiła się masa nowej energii. Odrosły mi ręce, nogi, brzuch, plecy, szyja. Wszystko moje, czujące, własne. Spodobałam się sobie okropnie. I urosło mi w środku wewnętrzne lusterko. Widzę od kilku tygodni inaczej, patrzę z innego punktu. Patrzę całą sobą.

Widzę się.
Przestałam się zachowywać.

Idę, wszędzie niosąc siebie.
Jestem jednocześnie bardzo mała i bardzo dorosła. Trwałam dotąd w stanie zawieszenia, który był jak taras widokowy i punkt zaawansowanego nieuczestniczenia w świecie.

Teraz – jakbym się adoptowała, uciekające dziecko z przeszłości. Staram się dać samej sobie wszystko co najlepsze. Poczuć świat i siebie. Wygasły, przynajmniej chwilowo, rozmaite ceremonie, jakimi podejmowałam każdy dzień swojego życia, które nie bardzo potrafiłam żyć naprawdę. Latami dryfowałam, budzący współczucie głodny pies pośrodku rwącej rzeki, proszący, nie bijcie, przecież prawie tonę.

Wyświetlałam sobie smutny film o niszczeniu całej mnie i było mi mnie samej tak okropnie żal, mogłabym płakać tak bardzo, jak bardzo nie mogłam na siebie patrzeć. To był smutek XL, rozmiar, który kupowałam dla siebie i poniesionych przeze mnie ofiar, razem z ofiarami byłyśmy w talii takie grube i brzydkie. Podczas warsztatów spadł ze mnie potężny ciężar, mierzalny w centymetrach, nagle mieszczę się w M.

To, co przeżyłam, było bardzo urealniające.
Czuję się jak wytrzaskana po pysku łania.
Jak zawsze, wydarzyło się w ostatniej chwili.
Zanim.

Nie ma w tym nic ponad uczucie bycia w środku samej siebie.
To uczucie składa się z prostych rzeczy. Słyszenie, widzenie, czucie, smakowanie.

Myślę o tym, że być może właśnie taka byłam, kiedy byłam naprawdę bardzo mała. Zanim jeszcze zaczęłam się starać zachowywać tak, żeby zasłużyć na aprobatę. Jaki nakaz przyjęłam? Który zakaz wzięłam za swój?

Musiała mnie przez lata przykryć gruba warstwa kar i nagród. Ledwo mnie było widać.
Patrzę na siebie, zdumiona.

Na to, co mi się mimowolnie mówiło i jeszcze mówi, do dzieci, do innych.
Z moich słów bije lęk.
Lęk, w którym mnie wychowano.
Żebym się zachowywała. Bo Pan wszystko widzi. Pan Bóg, Pan Nauczyciel, Pan z Czarnym Workiem. A Pan Jezus Cię kocha i prosi o Twój numer telefonu.

Lęk dziedziczony, lęk tych, którzy się bali.
Oglądam sobie spokojnie przeszłość mojej rodziny i własną.

Lęk, nasz krajowy wyrób życiopodobny.
Elektryczny pastuch do łatwego zarządzania narodem. Tymczasem naród siedział w kucki i płakał, przypomniał sobie, że tata bardzo krzyczał, kiedy naród był mały.

Czytaliście „Folwark polski”, rozmowę z Andrzejem Lederem?

Czy my, Polacy, dążymy do zmian? Jak o nich myślimy?

Jesteśmy raczej ciągle niespokojni, boimy się stracić. Skromni i cisi zbieracze korzonków i mrzonek, a jednocześnie nie sięgamy po więcej. Żeby nie wypadło nam zza pazuchy dotąd znalezione, kiedy schylimy się po nowe. Lęk, dużo lęku. I marzenie, żeby dostać zwolnienie od obecności we własnym życiu.

Ja przestałam się bać. Albo raczej – zawiesiłam lęk.
Patrzę teraz na nowo i powstrzymuję lękowe słowa i lękowe decyzje. Wygaszam automatyzmy, które dostałam w posagu.

Mówię rzeczy, które bałam się wcześniej powiedzieć.
Postanawiam jak nie postanowiła dotąd żadna z kobiet w mojej rodzinie.

Zacznę nowe.
W ich imieniu.

 

Wpis pochodzi z bloga Justyny: http://dziennikfrazeologiczny.blogspot.com/2014/04/wylinka.html