Przemek, warsztat szamański Śmierć i Odrodzenie, wizje
Warsztat szamański „Śmierć i Odrodzenie”
Znalazłem się w ciemności, jakby na brzegu morza, albo podmiejskiej łące. Z początku nie widziałem nic, prowadzony przez głos Mario szedłem przed siebie, zdając sobie sprawę, ze choć nie wiem dokąd, to jednak idę miarowo, pewnie. Pojawiły się światełka w mroku. To było miasto. Zrobił się jasny dzień, szedłem przez swoje miasto, mijałem znajome ulice i budynki.
Warsztat szamański „Śmierć i Odrodzenie”
***
Znalazłem się w ciemności, jakby na brzegu morza, albo podmiejskiej łące. Z początku nie widziałem nic, prowadzony przez głos Mario szedłem przed siebie, zdając sobie sprawę, ze choć nie wiem dokąd, to jednak idę miarowo, pewnie. Pojawiły się światełka w mroku. To było miasto. Zrobił się jasny dzień, szedłem przez swoje miasto, mijałem znajome ulice i budynki.
Znalazłem się w naszym domu, takim jak w dzieciństwie, zniszczona, odrapana kamienica. W pokoju babcia umoszczona w fotelu, mama, sąsiadki, wszyscy już od dawna po tamtej stronie, tu byli jak żywi ale oddzieleni szklaną, niewidzialną ścianą. Ja widziałem ich bardzo jasno, wyraźnie, rozpoznawałem kolory i zapachy.
Poszedłem do kina na film „moja własna śmierć”. Nie przyszło mi do głowy żeby za to płacić, więc od razu wszedłem na salę i rozsiadłem się w fotelu. Pouczony, cofnąłem się by zapłacić. Jedyne co miałem cenne to łańcuszek na szyi, noszony przez wiele, wiele lat. Najbliższą mi istotę oddałem wcześniej, przed drzwiami synowi.
Rozpoczął się film. Jak na rysunku wcześniej przeze mnie tworzonym, był pomost przystani, a na nim moi bliscy, syn, inni ludzie i istoty. Przyszli żeby mnie odprowadzić w ostatni rejs. Było jasne, że z niego nie wrócę, choć nikt o tym nie mówił.
Piękny, słoneczny dzień, silny wiatr, niebieska toń wody nim marszczona. Gdzieś w oddali przechodząca w ciemny granatowy kolor. Postawiłem żagle i siadłem przy sterze. Czułem ogromne ciepło i życzliwość płynące od postaci na przystani, stali spokojnie i patrzeli jak odbijam.
Popłynąłem prosto przed siebie po coraz bardziej wzburzonej wodzie. Ogromna fala, jakby tsunami, sunęła na moje spotkanie. Niosła ze sobą porwane skądś fragmenty ziemi. Coś uderzyło we mnie z całej siły, jacht zniknął pochłonięty przez falę. Film się skończył. Umarłem.
Siedziałem jeszcze przez chwilę na pustej sali. Potem ze spokojem wyszedłem, zapaliłem i głęboko zaciągnąłem się papierosem. Na znajomej ulicy było cicho, spokojnie w oknach domów paliły się światła. Ot, letni wieczór w moim mieście. Powoli ruszyłem do skrzyżowania, za którym wiedziałem, ze spotkam ludzi, ruch i gwar.
***
Śmierć jest rzeczywistością, przychodzi bez ostrzeżenia, moje ciało staje się trupem.
Stałem w deszczu na strumieniem. Powoli, jakbym się zapadał, płynąc w coraz głębszym jarze, po jego stronie stały bliskie mi istoty.
Do tego jaru zrzucony został trup mojego ciała, nagi, poskręcany, odarty. Woda niosła go coraz głębiej i głębiej w mroczną przepaść ledwie widoczną z góry.
Było mi trochę smutno, czułem, że jakaś część mnie patrzy na wszystko z coraz większej i większej wysokości. I nagle poczułem na plecach wyraźne, błogie, silne ciepło. Wiedziałem, że to moi przodkowie. Że są ze mną tam gdzie byłem.
Zabrzmiał gong.
***
Gdy rano mieliśmy poczuć swoje korzenie, nie bardzo miałem ochotę się ruszać. Pomyślałem, że skoro część mnie umarła, to nawet lepiej, bo łatwiej będzie się rozstać, mniej będzie do pogrzebania.
Tak było za pierwszym razem ale za drugim w kolejny dzień, już zupełnie inaczej. Zachęcił mnie głos mówiący o robieniu wyłomów w murze, by mogła przez nie runąć rzeka życia. Pomyślałem, że choć co prawda za kilka godzin mam umrzeć, to może jednak warto poczuć ową rzekę życia choć na koniec. Choćby na chwilę poczuć jak to jest gdy życie płynie wartkim nurtem pomimo moich ograniczeń, blokad i zahamowań.
Dlatego dałem z siebie wszystko. Strasznie ciężko było uwolnić głowę, nie myśleć. Poddać się wyłącznie temu co w ciele. Czułem się momentami jak ciężkie, ogromne zwierzę jaszczur czy krokodyl wypełzający ze swojego kokonu. Powoli z trudem uwolniłem się od niego. poczułem potrzebę wstania na nogi. Wokół trwała atmosfera radości i zabawy. Patrzyłem na to i czułem jak część mnie chce się przyłączyć ale inna, silniejsza boi się i trzyma mnie w miejscu.
***
Potem miałem znaleźć kogoś do pary i tańczyć. Stałem w miejscu jak zamurowany potworną nieśmiałością. Ktoś do mnie podszedł, uśmiechnął się. Zacząłem się niemrawo z oporami ruszać. Przyszła zmiana i kolejny partner. Z każdą nową osobą czułem jak wraca mi siła i wiara. Przestałem wreszcie myśleć. Pojawiła się harmonia, bliskość i czucie, wszelkie wątpliwości i lęki odpłynęły. Była tylko cudowna harmonia, eteryczna bliskość, zjednoczenie czymś ponad zmysłowym.
***
Jest niesamowitym doświadczeniem żegnać się ze swoim ciałem a każda jego częścią, poprzez masaż. Tak jakbym uświadamiał sobie istnienie tych części od nowa. Dziękowałem im za tyle lat wiernej służby, za wszystkie doznania. Jak w kalejdoskopie widziałem różne przygody i sytuacje w moim życiu z małym palcem od stopy albo żebrem w roli głównej. To było bardzo radosne i przejmujące.
A potem poprosiłem mężczyznę obok mnie by wymasował mi plecy. Już samo zwrócenie się do obcego człowieka było dla mnie czymś trudnym, niezwykłym. A samo masowanie mnie przez mężczyznę okazało się najprzyjemniejszym takim doznaniem, jakiego doświadczyłem kiedykolwiek. Jednak wszystko przebiło doświadczenie wzajemnego masowania go później przeze mnie. Nie wiem jak to było dla niego, bo przecież doświadczenia w masażu nie mam żadnego, ale dla mnie było to coś wspaniałego. Coś co robiłem z całym sercem i zaangażowaniem.
***
Zostały mi dwie godziny życia. Mogę je wykorzystać na ostatnie słowa do kogoś bliskiego, ważnego. Mogłem zadzwonić, napisać list lub poprosić kogoś o reprezentowanie bliskiej osoby. Wydawało mi się, że nikogo takiego nie mam. Przez ostatnie lata tak wiele zrobiłem żeby zharmonizować relacje ze swoimi bliskimi. Tymi żyjącymi i tymi dawno zmarłymi.
Żal by jednak było zmarnować ostatnią szansę. Poszukałem w głebi i pomyślałem o mojej córce. Usiadłem na uboczu i zacząłem pisać. Kochana Córeczko za kilka godzin umrę i nie będę mial już szansy by powiedzieć jak bardzo Cię kocham. Tak bardzo mało było mnie w Twoim życiu. Najpierw mam o to zadbała, a ja jej niestety nie przeszkadzałem zajęty swoimi uwikłaniami. Potem, gdy już byłem silniejszy, okazało się to zbyt trudne rozmawiać z dorastająca nastolatką. Chciałem Ci wszystko wyrównać kasą i prezentami. Jednak nie miałem odwagi zbliżyć się do Ciebie, choć trochę się postarać. A potem wyjechałaś bardzo daleko, a moje życie rozsypało się jak domek z kart i nie miałem odwagi by zwracać się do Ciebie. Czułem Twój żal i niechęć i straciłem wszelką chęć by choć od czasu do ,czasu próbować. A teraz jest już za późno, niedługo umrę i wszystko się skończy. Dlatego przed śmiercią chcę Ci powiedzieć, że masz w moim sercu swoje miejsce i zawsze będziesz je miała. Nieśmiało wierzę, że stamtąd dokąd idę będę mógł choć trochę wspierać Cię miłością i opieką, której nie umiałem dać Ci za życia.
Napisałem te słowa ale czułem, że to jest słabe, ułomne. Poszedłem na salę i poprosiłem jedną dziewczynę by reprezentowała moją córkę. Usiedliśmy naprzeciw siebie. Spojrzałem na nią i głos uwiązł mi w gardle. Brakowało mi tchu, łzy ciekły ciurkiem. W końcu z trudem, bardzo nieskładnie, z przerwami powiedziałem to, co czułem.
Objęliśmy się i trwaliśmy tak długo w ciepłym, serdecznym uścisku jakiego nigdy w życiu z córką nie doznałem.
***
Tańczyliśmy w tańcu śmierci, umierania.
Bardzo ciężko się ruszałem. Dłonie sięgały mi aż do ziemi. Czułem się gorylem, wielką ociężałą małpą. Oparłem się na pięściach i tak trwałem
Medytacja, zima.
Drzewo życia, ja, już bez liści, całe zamarznięte nad pokrytym lodem jeziorem. Z jeziora wyłania się śmierć, koścista, koszmarna, wskazuje na mnie palcem. Nie czułem trwogi, lęku. Wiedziałem, ze umarłem, a przecież żyłem. Żyła jakaś ważna część mnie.
Pojawiło się potężne białe drzewo stojące majestatycznie na przeciwległym zboczu. Patrzyłem na nie trochę z góry, zaczęło się oddalać.
Zdałem sobie sprawę, ze ja sam jestem drzewem wyrastającym ze skalnej ściany nad znaną mi doliną w Alpach. Trwałem tak silny, żywy z rozpostartymi ramionami, a całe ciało – drzewo wyginało się coraz bardziej w górę, do słońca.
Zacząłem się śmiać, pomyślałem: kurwa, znowu pierdolone drzewo. Tamto przynajmniej stało przy drodze, a to u szczytu góry. Nie było jednak we mnie złości czy buntu. Raczej ciekawość co będzie dalej. Byłem wręcz radosny, pełen siły i wiary.
Przede mną pojawiła się jasna, świetlista kobieca postać. Znałem ją, jednak choć bardzo się starałem to nie mogłem rozpoznać jej rysów. Na próżno szukałem w pamięci. Patrzyła na mnie życzliwie z miłością. Emanowała jasnym światłem z niebieską poświatą. Uklęknąłem przed nią ze czcią. Jednak wyciągnęła do mnie ręce, ująłem je. Powoli zacząłem się podnosić, w końcu powstałem na nogi. Postać stała tak blisko, że zaniknął jakikolwiek dystans i wstąpiła we mnie.
Czułem się jakbym odnalazł absolutnie bezcenny skarb, bałem się poruszyć by go nie utracić, nie urazić.
Prowadzony głosem Mario zacząłem delikatnie tańczyć, przemieszczać się. Cały czas skupiony na sercu i skarbie, istocie, którą odnalazłem.
***
Umieranie. Spotkanie ze śmiercią.
Leżałem przykryty pledem. Rozległo się rytmiczne bicie bębnów, wycie wilków. Oddychałem bardzo szybko. Było to trudne, co chwilę brakowało tchu, każdy oddech wymagał coraz większego wysiłku, tak dużego, że zamierałem w bezruchu by po chwili znowu oddychać.
Czekałem niecierpliwie aż po mnie przyjdzie, ale nie nadchodziła. Byłem wręcz zły i jednocześnie karałem się za to, bo przecież śmierć wymaga szacunku, miłości. W końcu nie wytrzymałem i ryknąłem na całe gardło: no przyjdź wreszcie! Nie przychodziła.
Słyszałem krzyki i wycie umierających dookoła.
Coraz bardziej brakowało mi sił. Pojawiła się męska postać w czerwonych spodniach, która jakby na chwilę weszła we mnie.
Do bębnów dołączyła wesoła, barwna muzyka, zrobiło się jakby jaśniej, kolorowo. Odpuściłem oddychanie. Poczułem niesłychaną wesołość. Zacząłem się śmiać jak chyba nigdy w życiu. Całym sobą. Wstrząsały mną salwy śmiechu, lekkiego radosnego, pełnego zdrowej wesołości. Wszystko mnie od tego śmiechu bolało.
Przede mną pojawiła się kolorowa, indyjska karawana. Na jej czele dostojnie kroczył słoń. Wszedłem w niego, albo bez żadnego wysiłku mnie połknął w każdym razie znalazłem się wewnątrz jego ciała, a on mnie po prostu wysrał w wielkiej słoniowej kupie.
Czułem złość, gniew. Gdzie ta śmierć?
Zrobiło się bardzo cicho. Byłem gdzieś w bezkresnej płaskiej, białej przestrzeni. Panował jakby księżycem oświetlony półmrok. Z centrum tej płaszczyzny zaczął wyłaniać się w górę krąg splecionych ze sobą postaci. To wyglądało jakby powstawał skalisty krąg, złożony z istot obleczonych w białe szaty, zlewające się z przestrzenią w jedno. Jakby te istoty jednocześnie były też tą przestrzenią.
Pełen zafascynowanej ciekawości trwałem oczekiwaniu, jednak obraz zaczął się rozmywać i już tylko leżałem w ciszy. Coraz bardziej tu i teraz.
***
Potem położyliśmy się wszyscy na jednej sali do snu. Bardzo szybko wszyscy pozasypiali. Ja kręciłem się z boku na bok, zły, niecierpliwy. Czułem wewnątrz ogromną energię. Chciałem wszystkiego tylko nie spania. Chciałem działać, przecież przeżyłem własną śmierć!
To była długa, okropna noc. Czułem się jak ptak na uwięzi.
***
Rytualny ogień w intencji Matki ziemi. Zapłonął, został nakarmiony.
Rozległo się bicie bębnów. Zamknąłem oczy.
Przez polanę oświetloną ogniem lecz znacznie większą niż ta na której byliśmy, jak cień przemknął wilk. Byłem sam. Tylko ja i wilki. Po chwili zobaczyłem, że w trawie dookoła czają się inne wilki. Widziałem tylko ich świecące odbitym ogniem oczy i zarysy pysków. Nagle, tuż przed moją twarzą pojawiła się ogromna wilcza paszcza z wyszczerzonymi kłami. Patrzył prosto na mnie, a ja na niego, nie czułem żadnego lęku, po prostu byłem. Po chwili zniknął.
Pojawił się stojący do mnie bokiem żydowski kapłan w rytualnych szatach. Stał do mnie bokiem, modlił się, odprawiał jakiś święty rytuał. Nie zwracał na mnie żadnej uwagi. Po chwili on także znikł.
Pojawiła się znowu duża polana z ogniskiem. Naprzeciw mnie jakby oddzielona ogniem, a jednak bezpośrednio, stała wilczyca, która co chwilę przemieniała się w piękną nagą, pełną ekspresji i dzikiej siły dziewczynę. Znałem ją.
Patrzyłem na nią i wiedziałem, całym sobą czułem, że też jestem wilkiem.
Wszystkie obrazy zniknęły. Bębny przestały grać. Pojawiła się bezkresna, zielona zalana słońcem górska hala.
***
Taniec uziemienia.
Wiruję wokół własnej osi, całą uwagę skupiam na stawianiu kroków, oddychaniu i jednocześnie patrzeniu przed siebie by nie stracić równowagi. Gra rytmiczna muzyka. Wiruję raz szybciej, raz wolniej, kierowany głosem Mario. Oddycham. Długi czas nie mogę nic innego. Szukam sposobu by w tym wirowaniu choć trochę rozluźnić napięte ciało. Ostrożnie zmieniam układ rozpostartych ramion. Udaj się. Mogę nabrać więcej oddechu. Gdzieś wewnątrz mnie rodzi się ryk. W końcu wydobywa się na zewnątrz. Pełną piersią wydaję ryk świadomej siły.
I nagle pojawia się dziób jachtu płynącego ostro pod żaglami, zdecydowanie i pewnie rozrywającego fale. Bryza rozpryskuje się o pokład, świeci pełne słońce.
Swobodnie, na szeroko rozstawionych nogach stoję na pokładzie świadomy, że to mój jacht, że płynie tam dokąd go pewnie i bezpiecznie prowadzę. Czuję uśmiech radości i siły na twarzy.
*****************
Serdecznie pozdrawiam!
Przemek, warsztat szamański, Śmierć i Odrodzenie, Biały Dom, Antoniów, maj 2014